Inwazja kolorów i dźwięku – Zaczarowana lokomotywa
Życie jest jakieś szare i wyblakłe. Pozbawione smaku i zrutynizowane. Własny mózg staje się wrogiem i to bardzo zdradzieckim, gdyż nikt się tego nie spodziewa. Wszystko upraszcza – nie żeby to było złe, ale to właśnie on powoduje, że popadamy w rutynę. Tracimy smak i przyjemność z życia, z odkrywania czegoś nowego. Czerpania radości z niespodzianek i przeciwności losu. I tak pomału brniemy w tym coraz głębiej i coraz bardziej, zupełnie tego nie zauważając. Przyzwyczajamy się i wydaje się nam, że tak ma być. I wtedy przydaje się nam taki cios prosto w twarz. Centralnie i bez ogródek. Ale żeby wyrwało to z apatii to musi być dobrze mocne. I tak właśnie się poczułem na „Zaczarowanej lokomotywie”.
Tak barwnej i zaskakującej opowieści to jeszcze nie oglądałem. Przyzwyczaiłem się do imprez dla dorosłych gdzie mało kto zwraca uwagę na oprawę wizualną. A jak zwraca to bardzo oszczędnie i ubogo, albo stonowanie i elegancko, albo bardzo seksownie. Zresztą idąc na koncert trudno oczekiwać widowiska szokującego kolorami. Ale z drugiej strony – dlaczego nie? W każdym razie byłem tak samo oczarowany jak małoletni widzowie, którzy tłumnie zjawili się na przedstawieniu. To była wspaniała uczta dla oczu i mózgu znudzonego i zdominowanego szarzyzną codzienności. Barwy oślepiały. Fiolet przechodził w czerwień, a ta w zieleń i granat głębin morskich. Niezwykłe świetlne efekty podkreśla gęsty dym wydobywający się z komina Emmy (tak się nazywała lokomotywa). Fabuła była dość prosta, ale z elementami skomplikowanej psychologii. Całość uzupełniały fantastycznie przygotowane rekwizyty sterowane nawet przez parę osób. Wszystko w ostrych, kontrastowych i nasyconych kolorach, przy których zbladła z zazdrości tęcza.
Przez ponad godzinę aktorzy dokarmiali nasze niedożywione kolorami mózgi, uzupełniając wszystkie braki w każdą barwę. Natomiast maluchy miały dodatkową radochę gdyż po przedstawieniu zostały im udostępnione teatralne rekwizyty.